Dzisiejszy dzień był wielki. Przeprowadziłem ślub Kolli i Kajtkowi. Zwariowana para, ale cóż, nic z tym nie zrobię. Byli radośni, a na niebie ukazał się Tybettium. Nasz wieki bóg. Nigdy go jeszcze nie widziałem. Nie było Aiszy, zniknęła wraz z An. Brakowało mi tylko na tym ślubie mamy. Po zakończeniu do niej pobiegłem.
-Wybacz- sapnąłem
-Nie wybaczę!
-To już twój problem. Przybyłem negocjować.
-Negocjować, co?
-Mogę cię zamienić z powrotem, ale obiecaj, że odejdziesz.
Milczała, ale w końcu się odezwała:
-Nie mogę zostać?
-Nie, ale możesz wrócić po ośmiu latach...
-Dobra...
Usiadłem i zacząłem medytować. Wyszukałem żyjące komórki mej matki, oraz te martwe, które sam uśmierciłem. Próbowałem przywrócić im życie. Udało mi się. Zaczęła "odmarzać", aż przemieniła się w wilka. Spojrzała mi się ponuro, ale wiedziałem, że nie zapomniała o obietnicy. Przymknąłem oczy i schyliłem głowę. Ona mi się po raz ostatni przyjrzała i zaczęła biec. Kiedyś już to przeżyłem. Pamiętałem jaki to ból, ale byłem pewien, że wróci... to co zrobiłem, było jak wypuszczenie ptaka na wolność, a teraz warto sobie wyobrazić, jak trudno będzie go z powrotem schwytać. Łza potoczyła mi się po policzku i zapadłem się pod ziemię. Usiadłem na ziemi i zacząłem medytować. Osiągnąłem taki stan skupienia, że zacząłem lewitować, kochałem to. Poleciałem jak ptak do chmur. Ziemia się powoli oddalała, a ja wciąż szybowałem. Łzy mi zamarzły, a na pysku miałem szron. Oznaczało to, że wzleciałem za wysoko, ale nie zamierzałem jeszcze wracać. Nie wrócę puki nie wróci Aisza nie zacznie mnie szukać.
<Niech dokończy Aisza>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz